Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: "Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?" Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: "Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu?" I nie mogli mu na to odpowiedzieć.
Nie mógł być bardziej uprzywilejowany człowiek z dzisiejszej Ewangelii. I nie mam wcale na myśli tego, którego Jezus uzdrowił z wodnej puchliny, ale faryzeusza, do którego Mesjasz przyszedł w gościnę. W tym faryzeuszu było dużo dobra i pięknych pragnień. Był Szabat, najświętszy dzień dla Żydów, a on zaprosił na ucztę Jezusa. Zapewne widział w Nim nie tylko „ubogiego Cieślę”, ale Kogoś więcej…. Jezus przyjął jego zaproszenie i ucztował z nim. Dla Żydów jeść z kimś posiłek oznacza wejść w szczególny związek przyjaźni. Na tej przyjaźni zależało faryzeuszowi. Ale czegoś zabrakło… Trzeba było tylko postawić kropkę nad i…, ale nie potrafił tego uczynić. Dlaczego? Czyżby bał się swojej pozycji (przywódca faryzeuszów)? Lękał się utraty swojego dobrego imienia? A może nie rozpoznał, że Bóg też jest obecny w tych ubogich, którzy czekają tylko na jedno, by ich zauważyć, że są ludźmi, by dostrzec w nich oblicze człowieka? Oto chyba dziś najtrudniej. Można „pięknie” przeżyć „Szabat” i jednocześnie nie zauważać, że obok mnie jest człowiek…